POLECANY WPIS

Oniryczna narracja o dojrzewaniu - Sekret wilczej gromady (2020) w duchu rytuałów przejścia [ESEJ, ANALIZA] #12

Na co dzień nie zastanawiamy się nad istotą rytuałów. Ich obecność można najwyraźniej zaobserwować podczas decydujących zmian w naszym życiu, w szczególności takich, które dotyczą przechodzenia jednostki jednego środowiska lub sytuacji społecznej do drugiego. Przekraczanie granicy nowej świadomości nie może obejść się bez stanu pośredniego – przypominającego duchowe zawieszenie – który ma na celu wyzbycie się tego, co znane oraz skłonienie do refleksji.             Rytuały przejścia od lat rozpatrywane są nie tylko w kategoriach duchowych, ale też w narracyjnych i storytellingowych. Szczególnie umiłowane przez twórców filmów animowanych dla dzieci, pomagają w zrozumieniu skomplikowanego świata i rządzących nim praw, przeprawiając protagonistów (i nie tylko) przez ścieżkę życia, ku zrozumieniu siebie i swej  psyche . Jednym z najbardziej znanych archetypów narracyjnych jest monomit Josepha Campbella, zwany inaczej „Podróżą Bohatera”, który zakłada, że w każdym bohaterze musi nastąpić

Król Lew (2019) [ANALIZA, RECENZJA] #3


Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Entertainment, Disney Enterprises

Pewnie zauważyliście ogromną ilość negatywnych recenzji zalewających internet jeszcze przed premierą filmu. Krytycy rzucali na lewo i prawo takie słowa jak “uncanny valley” czy też “lack of expressions”. Ale czy rzeczywiście mieli rację? Czy wersja live-action Króla Lwa zdołała zasiać smutek w sercach publiczności, gdy Mufasa leżał nieruchomo między ścianami wąwozu z Simbą wtulonym w jego pierś?

Nie trzeba znać oryginału, by wiedzieć, że Król Lew z 1994 roku stał się fenomenem na skalę światową. Powstały w drugorzędnym disneyowskim studiu, które swoich najlepszych animatorów skierowało do pracy nad Pocahontas, ostatecznie osiągnął sukces, którego nie spodziewał się absolutnie nikt. Jeszcze w tym samym roku na deskach teatru zawitał musical rozbudowujący historię opowiedzianą w filmie, niedługo potem wyszły książki opowiadające o synu Simby, a cztery lata później swoją premierę miał przyjemny, ale już nie tak wybitny sequel. 

Więc dlaczego zdecydowano się na sięgnięcie po numer jeden animacji Disneya (do roku 2013, gdy została zrzucona z tronu przez Krainę lodu), przerabiając ją na remake live-action? Moda na tego typu filmy istniała już od połowy lat 90., kiedy to studio wypuściło aktorską Księgę Dżungli, dopiero w 2010 roku wbijając gwóźdź do własnej trumny, wraz z premierą filmu Alicja w krainie czarów. Później było lepiej (kolejna Księga Dżungli w reżyserii Jona Favreau) i znowu gorzej (kontynuacja Alicji… czy też Dumbo [2019]). Disney, mimo niezbyt przychylnych recenzji ze strony krytyków, dalej szedł w zaparte i, pewnie zwabiony łatwym zarobkiem, ponownie zaufał Jonowi Favreau’owi, by ten przedstawił ponadczasowe dzieło za pomocą obecnej technologii, która, nie oszukujmy się, oczarowała wszystkich w Księdze Dżungli (2016). Co w takim razie mogło pójść nie tak?


TO JESZCZE ANIMACJA CZY FILM DOKUMENTALNY?

Zacznijmy od strony czysto technicznej. Król Lew (2019) to film o niezwykle realistycznej animacji. Coś tak niesamowitego mogło zostać osiągnięte dopiero w obecnych czasach, dlatego cieszy mnie to, że nie zdecydowali się wypuścić filmu na przełomie tego tysiąclecia, kiedy to technologia jeszcze nie była tak zaawansowana i często prawdziwe postaci “gryzły się” z tymi wyrenderowanymi komputerowo (patrzę na ciebie, 101 dalmatyńczyków). Wystarczy spojrzeć na sam zwiastun, a dech w piersiach odbiorą nam cudowne plany totalne przedstawiające krajobraz, który wygląda na żywcem wyjęty z dokumentu BBC. Każdy listek, każde źdźbło trawy, każde pęknięcie w Lwiej Skale - wszystko to przytłacza nas swoim pięknem, a granica między animacją a prawdziwymi zdjęciami się zaciera. Gdyby ktoś nam powiedział, że jest to film przyrodniczy, uwierzylibyśmy. Operator bawi się wirtualną kamerą, stawiając ją w najróżniejszych miejscach, wirując nią w powietrzu i zmieniając jej punkt widzenia. Nie zawsze jednak się to sprawdza - chociażby w scenie, w której Timon łapie Simbę, a raczej kamerę za “pysk”. Jesteśmy świadkami bardzo niezręcznego zbliżenia na jego mordkę, co w połączeniu z trzęsącym się obiektywem daje wrażenie nieprzyjemnego, jakby naruszającego naszą przestrzeń osobistą ujęcia. 

Niestety, im dalej w las, tym gorzej - chociaż sceneria jest imponująca, to we znaki daje się to samo nudne światło słoneczne. Prawie każda scena dzieje się albo w noc, albo w dzień, nie ma nic pomiędzy. Jedyna scena mająca miejsce o zachodzie słońca charakteryzuje się brzydkim błędem między ujęciami. Wpierw możemy dostrzec Simbę podchodzącego do Mufasy, który ma odbyć z nim rozmowę o tym, co zdarzyło się na Cmentarzysku Słoni - niebo za lwami przyjmuje barwy różowe i fioletowe. Następuje cięcie, po którym widzimy małego Simbę mówiącego o tym, że “chciał być dzielny tak jak Mufasa”, a niebo za nim jest już granatowe. Nie wiem, czy montażysta zapomniał o jakimś ujęciu między tymi dwoma, ale było to tak nienaturalne przejście, że z pewnością nie jestem jedyną osobą, która to zauważyła. Tym bardziej boli fakt, że w oryginale twórcy dobierali kolor tła do emocji targających bohaterem, tymczasem w remake’u zdecydowano się na jedno i to samo światło słoneczne, które nie reprezentuje sobą absolutnie nic.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Empire, Disney Enterprises

Zdecydowano się również na niecodzienny zabieg, a mianowicie na umieszczenie timelapsa (połączenia fotografii z filmem) w momencie, w którym ukazane jest nocne niebo nad baobabem Rafikiego. Jest to coś, co zwykle widzimy w filmach dokumentalnych, a nie fabularnych, dlatego wydawało mi się to dosyć dziwne, skoro przecież tak silnie twórcy trzymali się fotorealizmu… Jeszcze gorzej wypada kolejne ujęcie, w dalszym ciągu przedstawiające nam nocne niebo, tym razem jednak z punktu widzenia kamery, która zostaje umieszczona na drzewie i porusza się prawie dookoła własnej osi. Jest to nieprzyjemne z tego powodu, że nie dość, iż wciąż widzimy drzewo, to jeszcze gwiazdy dookoła niego się rozmazują, a w dodatku wygląda to tak, jakby sam pniak został postawiony na obracającym się podeście.

Porozmawiajmy jeszcze chwilę o pracy kamery w scenie dziejącej się na Cmentarzysku Słoni. Moją uwagę zwróciła nieprzyjemnie trzęsące się ujęcie, w którym lwiątka stoją i uciekają przed hienami, ale nie widzimy ich, gdyż obiektyw jest zwrócony ku górze i dziwnie podryguje. Był to zabieg imitujący kamerę z ręki, ale był on sztuczny i niepotrzebny, co gorsza nie powracający już w żadnej innej scenie aż do końca filmu, przez co jeszcze bardziej “odstawał” od statycznych ujęć.

Nie sposób również zapomnieć o bardzo brzydkim manewrze technicznym. Kamera w ujęciu, w którym Simba krzyczy za swoim ojcem szybko oddala się od bohatera; natomiast w retrospekcji nad jeziorem widzimy to samo ujęcie, ale spowolnione. Daje to bardzo nienaturalny efekt: szybki odjazd kamery w połączeniu ze slow-motion wygląda jak poszatkowany, widocznie przeskakujący z klatki na klatkę obraz.

CO CZYNI ZWIERZĘ CZŁOWIEKIEM?

Film rozpoczyna słynna piosenka Krąg życia, w której to bohaterowie nie wypowiadają ani słowa. Remake jest tu bardzo dosłownym remakem, bowiem każdy kadr pokrywa się z tymi, które możemy zobaczyć w oryginale. Wschodzące słońce, podrywające się do lotu pelikany, wędrujące słonie i żyrafy - wszystko wygląda realistycznie, wręcz monumentalnie. Obrazy w połączeniu z piosenką zaśpiewaną w naszym polskim dubbingu przez Monikę Urlik (w oryginale przez Beatę Bednarz i Joannę Dark) nie umywają się pierwotnej wersji filmu. 

Zauważamy jednak, że coś jest nie tak, kiedy to w kadrze pojawia się Rafiki, który przytula się z Mufasą… no właśnie nie. W oryginalnej animacji Rafiki i Mufasa dzielą między sobą ciepły uścisk, który od razu sugeruje nam ich więź. “Rafiki” znaczy przyjaciel w języku swahilli, co tylko podkreśla jego rolę w filmie. Inaczej ma się to w przypadku remake’u, w którym to Rafiki podchodzi do Mufasy i jedyne co robi, to przykłada do jego pyska dłoń. Jest to ładny gest, ale zmniejszający rolę bohatera do szamana i pomocnika - a nie przyjaciela.

Od tego momentu jesteśmy świadkami znaczącej zmiany oryginalnego ducha w filmu w coś, co jest jego marną namiastką; coś, co już nawet nie jest pastiszem, a raczej kiepską falsyfikacją. Kiedy wybijają ostatnie nuty Kręgu życia, zaczynamy się zastanawiać, dlaczego Rafiki siedział, gdy prezentował Simbę reszcie zwierząt? Przecież w pierwotnej wersji stał, dumnie unosząc lwiątko, tymczasem tutaj usiadł, niczym zmęczony człowiek, który marzy tylko o tym, by pójść do domu i zasnąć. To przypadek? Czy takie lekkie, pozornie nieistotne odstępstwa od oryginału będą powtarzać się częściej?

Oj, będą. A to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Disney Enterprises

Pierwsze słowa w filmie zostają wypowiedziane przez Skazę. W wersji z tego roku możemy usłyszeć Chiwetela Ejiofora, który staje na wysokości zadania i prezentuje nam Skazę o złowieszczym charakterze, zgorzkniałego i wściekłego z powodu sytuacji, w jakiej znajduje się praktycznie od początku swojego życia. Wiecznie drugi w kolejce do tronu, a teraz trzeci, skoro chwilę temu “narodził się ten wypłosz”. Skaza, którego poznajemy różni się od tego, którego pamiętamy. Jeremy Irons stworzył postać złowrogą, lecz charyzmatyczną, o rozbudowanej mimice i kocich, wręcz tanecznych ruchach. Jego Skaza, choć zły, to ma jednak w sobie ten niezwykły urok, który czyni go jednym z najlepiej przedstawionych czarnych charakterów w historii animacji.

I w tym momencie dochodzimy do sytuacji, w której osobowość Skazy musi być o wiele bardziej stonowana, ze względu na kierunek, jaki obrali twórcy podczas tworzenia filmu. Mowa tutaj o fotorealistycznej animacji, która, chociaż sprawdza się w przypadku kamery oddalającej się od bohaterów i ukazującej scenerię, zaczyna przeszkadzać, gdy postacie mają coś powiedzieć lub zrobić coś, na co z reguły pozwala animacja. Jak wszyscy wiemy, w bajkach zwierzęta zostają przedstawione w wersji antropomorficznej (czyli takiej, w której zwierzę posiada ludzkie cechy i humanoidalne ciało - patrz. Zwierzogród), niemorficznej (zwierzę posiada ludzkie cechy, ale posiada ciało zwierzęce - patrz. Król Lew) lub nieantropomorficznej (dzikie zwierzę bez cech ludzkich). Zwierzęta w oryginalnym Królu Lwie z reguły zachowują zwierzęcy wygląd, ale mimika oraz ich zachowania przypominają ludzkie. Wyjątkiem mogą być tu antylopy gnu, które taranują Mufasę, jednak wszyscy pamiętamy Rafikiego rysującego po drzewie, a Simbę chwytającego w łapy robaka i wciągającego go do ust jak człowiek. Ich zachowania nie odbiegały od tych, których doświadczamy na co dzień.

W przypadku remake’u zwierzęta zostają odarte ze swojej ludzkości. Coś, co idealnie wpasowuje się w konwencję animacji, tutaj mogłoby zadziałać równie dobrze, gdyby nie ten dziwny zabieg twórców, który wręcz zakazuje zwierzętom posiadania jakichkolwiek ludzkich odruchów. Nie doświadczymy tutaj Timona i Pumby wykonujących taniec hula, gdyż to nie jest coś, co zrobiłyby zwierzęta. Simba nie zacznie płakać widząc martwego ojca, bo to nie jest naturalne dla lwiątka. Dlatego właśnie Skaza nie dostanie swojego popisowego numeru (o czym wspomnę w kolejnych akapitach), gdyż został on pozbawiony tego charakterystycznego uroku, który pozwalał mu na robienie ostentacyjnych min do kamery, droczeniu się z hienami i cedzeniu do ucha Mufasy słynnych słów “niech żyje król”, których teraz nawet nie mógł wypowiedzieć, pochylając się nad nim, gdyż to nie jest coś, co w naturze robią lwy. Podkładając niezwykle ekspresyjną piosenkę pod nie-ekspresyjnego Skazę problem uncanny valley stałby się jeszcze większy.

DOLINA NIESAMOWITOŚCI - CZY EMOCJE AŻ TAK WPŁYWAJĄ NA WIDZA?

Uncanny valley (w tłumaczeniu: dolina niesamowitości), czyli zjawisko, zgodnie z którym robot lub w przypadku Króla Lwa - animacja komputerowa wyglądająca podobnie (ale nie identycznie) jak człowiek, wywołuje nieprzyjemne, wręcz niepokojące odczucia. 

źródło: Wikipedia

Lwy w filmie są hiperrealistyczne, a co za tym idzie, nie mają prawa wyrażać emocji. Jeżeli jednak trzymamy się tego przesadnego realizmu, to w jaki sposób mogą one mówić, skoro przecież prawdziwe zwierzęta nie mówią? Sukces tkwi w znalezieniu złotego środka - zwierzęta, choć realistyczne, potrafią za pomocą mimiki i głosu aktora dubbingowego przekazać nam targające nimi emocje, które przecież są niezbędnym elementem każdej animacji (i nie tylko). 

Materiały promocyjne The Jungle Book. Źródło: The New York Times, Disney Enterprises

Księga Dżungli (2016) Chyba nie muszę pisać, że widać smutek na twarzy Rakshy?

Materiały promocyjne Paddington 2. Źródło: Empire, StudioCanal

Paddington 2 (2017) Pomimo realistycznego wyglądu, dokładnie widzimy emocje na pyszczku Paddingtona.

W przypadku Króla Lwa zdawałoby się, że z filmu zostaje wyssane życie. I chociaż tętni ono w każdym kadrze, mieni się tysiącami kolorów, tkwi w każdym pojedynczym włosie na ciele Simby, to jednak zostaje zatracone z chwilą, gdy bohaterowie otwierają pysk, by coś powiedzieć. Mamy wrażenie, że oglądamy marionetki, które wbrew własnej woli poruszają żuchwą w górę i w dół. Simba się śmieje? - ten sam wyraz twarzy. Simba cierpi po śmierci Mufasy? - ten sam wyraz twarzy. Simba jest wściekły na Skazę? - ten sam wyraz twarzy. Simba cieszy się ze spotkania z Nalą? - ten sam wyraz twarzy. Widzicie, dokąd to zmierza. 

Najbardziej zauważalne jest to w przypadku sceny w wąwozie. Zwierzęta uciekające w popłochu, kłęby dymu, wzburzony piasek - wszystko to potęguje klaustrofobiczny wydźwięk sceny. Mamy wrażenie, że sami stoimy na miejscu Simby i jedyne czego pragniemy to ocaleć. Po ścianach wąwozu schodzi Mufasa - piękny, dumny lew, w którego oczach nie widzimy strachu. Simba, przyczepiony do gałęzi i przerażony do szpiku kości nie pozostaje mu dłużny - jego pysk wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, gdy bawił się z Nalą. 

W oryginale ta scena była tak naładowana emocjami nie tylko dlatego, że obserwowaliśmy ojca i syna walczących o przetrwanie, ale również dlatego, że na ich twarzach panika była tak niesamowicie wyrazista - począwszy od kładących się uszu, przez gorączkowo lustrujące stado oczy, aż po łzy i cierpienie Simby, który, wpierw próbujący obudzić swojego tatę, wreszcie wsuwa się pod jego łapę i pogrąża się w płaczu. Oczywiście nie możemy zapomnieć tu o Skazie, o jego bezdusznym strąceniu Mufasy z klifu, a następnie przytuleniu Simby i litościwym głosem użalaniu się nad nim,  a wreszcie spłoszeniu go z Lwiej Ziemi i wysłaniu za nim stada hien.

W remake’u żadna, absolutnie żadna z tych emocji nie jest widoczna na twarzach bohaterów. Simba nie wsunie się pod ciało Mufasy, nie będzie go ciągnąć za ucho i napierać łapkami na jego grzywę - zamiast tego trąci go łapą i położy się obok niego. Dopiero teraz dostrzegamy, że takie niewielkie, z pozoru nic nieznaczące szczegóły zupełnie zmieniają wydźwięk sceny. Simba nie przytuli się do Skazy i nie uroni ani jednej łzy. Jego twarz będzie dalej zastygnięta w tym samym, mikro uśmieszku, który charakteryzuje wszystkie kotowate.

Co wydaje się być jeszcze bardziej absurdalne, to fakt, że aktorzy dubbingowi odwalili kawał niezłej roboty, próbując podkładać nacechowany emocjonalnie głos pod hiperrealistyczne, pozbawione jakiegokolwiek poruszenia zwierzęta. I tak właśnie się dzieje podczas sceny w wąwozie - Simba opowiada Skazie co się stało, w jego drżącym głosie słychać, że jest na skraju łez, ale obraz przedstawia nam zupełnie coś innego. Dlatego zjawisko uncanny valley zostaje w tym filmie spotęgowane - gdyż zwierzęce zachowania i brak emocji na twarzy gryzą się z poruszającą się żuchwą i emocjami w głosie.

A co mają o tym do powiedzenia sami twórcy? 

To jest zawsze cięższe, gdy musisz animować usta, które nie potrafią naśladować ludzkich ust” - mówi Adam Valez, kierownik produkcji efektów specjalnych. Twórcy podobno nie chcieli skończyć w uncanny valley, jeśli chodzi o to, jak postaci miały mówić. Mieli kilka opcji: albo Simba i reszta mamrotaliby, ale wtedy publiczność miałaby problemy ze zrozumieniem ich, albo też mogli uprościć ich ruchy - co też uczynili. “Akurat tak się składa, że lwy mają coś w rodzaju punktów na twarzy, że gdy miały “mówić bardziej, to te punkty wyglądałyby kreskówkowo, a ich twarze zdawałyby się być zrobione z gumy.” Osobiście nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, gdyż nad Księgą Dżungli pracowano w podobny sposób, a efektu uncanny valley tam brak. Ale cóż, nie jestem animatorem, a już na pewno nie kierownikiem produkcji efektów specjalnych.

No tak, ale skoro nam wciąż wydaje się to niepokojące (bez względu na to, co twierdzą twórcy), to czy jesteśmy w ogóle w stanie ukończyć oglądanie tego filmu? Jesteśmy, ponieważ nasz umysł się do tego przyzwyczaja, pomaga także fakt, że właściwie tylko u lwów i hien ten efekt jest taki “dziwny”, gdyż u Timona i Pumby wychodzi to o wiele bardziej naturalnie. 

Znalezione obrazy dla zapytania the lion king 2019 pictures
Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Disney Enterprises

KLATKA W KLATKĘ TO SAMO - TO DOBRZE, CZY ŹLE?

Zanim przejdziemy do Timona i Pumby, pragnę napomknąć jeszcze o paru wcześniejszych momentach, między innymi o przezabawnej i fantastycznie zanimowanej scenie z oryginału - Nali i Simby droczącej się z Zazu nad wodopojem. Chyba każdy pamięta piosenkę akompaniującą rozrabiającym lwiątkom - Strasznie już być tym królem chcę to jedna z najlepiej napisanych piosenek, często zapominana, gdy stawiana obok kultowej już ballady Miłość rośnie wokół nas czy też popularnego Kręgu życia. Ucieszyło mnie, że tekst pozostał wierny oryginałowi, a wręcz został zainspirowany wersją musicalową, przez co usłyszeliśmy więcej małej Nali. Niestety, ponownie dał o sobie znać fotorealistyczny styl, gdyż dzięki niemu mogliśmy zapomnieć o wizualnej frajdzie dla oka, jaką była zmiana zwykłego tła na scenerię o bardziej surrealistycznych i tęczowych kolorach oraz geometrycznych kształtach, która odzwierciedlała naiwne podejście Simby do świata. Zamiast tego byliśmy świadkami zwykłej, nieco chaotycznej sceny nad wodopojem, w której pojawia się dużo zwierząt.

Jedną z bardziej traumatycznych scen z mojego dzieciństwa, zaraz po scenie śmierci Mufasy, była konfrontacja Simby i Nali z hienami. Tu muszę przyznać, że twórcy zrobili coś, czego nie zdołał udźwignąć oryginał - dali więcej charakteru hienom, co za tym idzie, nie były one jedynie bezmyślnymi sługusami Skazy. Z filmu z 2019 roku wynikało, że hieny nie znają się ze Skazą, który przychodzi do nich z propozycją nie do odrzucenia. Shenzi i reszta, wpierw sceptyczni, wreszcie decydują się dołączyć do Skazy, skuszeni propozycją wiecznego, bezkarnego polowania.

Shenzi, Kamari (Banzai) i Azizi (Ed) to postaci, które od razu wpadają nam w oko, nie tylko z powodu groteskowego, momentami upiornego wyglądu, ale także ze względu na różniące ich zachowania, które czerpią z animacji, jednocześnie interpretując je w o wiele ciekawszy sposób. Zacznijmy od Shenzi, która wydaje się być jeszcze bardziej złowieszcza i egoistyczna niż w oryginale. Nie jest ona totalnie posłuszna Skazie, ostrzega go, że bardzo łatwo może on stać się ich posiłkiem, a do tego nie ucieka w popłochu przed Mufasą, chociaż wciąż czuje przed nim trwogę. W tym wypadku realistyczne zachowania bardzo dobrze się sprawdziły - u hien panuje matriarchalizm, czyli samica stoi na czele klanu, a samce są jej posłuszni. Widać to w obu wersjach bajki, jednak to właśnie w tym filmie przywództwo Shenzi nie sprowadza się do bycia zwykłym comic relief. Dobrze ilustruje to scena rozmowy Shenzi ze Skazą, a także jej konfrontacja z Nalą, której nie doświadczymy w Królu Lwie z 1994 roku. Wisienką na torcie jest z pewnością ostatnia scena z jej udziałem, w której to wypowiada zdanie “W jednym Skaza miałeś rację. Hieny są wiecznie głodne”, tymi słowami rzucając się na niego - resztę już znacie. Rozwój tej bohaterki pierwszorzędnie zostaje zakończony.

Nie wiem czym kierowali się twórcy podczas obdarowania Banzaiego i Eda nowymi imionami - czyżby tym, że słowo banzai wywodzi się z Japonii (a dokładniej jest japońskim okrzykiem wyrażającym radość), a Ed to imię angielskie? To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Entertainment, Disney Enterprises

Kamari i Azizi są postaciami drugoplanowymi, należącymi do klanu Shenzi i wykonującymi jej polecenia. Kamari jest silniejszy i mądrzejszy od Aziziego, ale nie dorównuje Shenzi, którą respektuje. Azizi zostaje sprowadzony do elementu humorystycznego w filmie - co nie jest tutaj wadą, bowiem jego zachowania oraz wymiany zdań z Kamarim działają tu bardzo dobrze i naprawdę żałuję, że nie widzieliśmy ich więcej w filmie. Podczas gdy w oryginale Banzai nie znosi Eda, tutaj niechęć zmienia się w brak cierpliwości do Aziziego, co skutkuje zabawnymi docinkami ze strony Kamariego. Relacja ta ma w sobie dużo dowcipu i polotu, a w połączeniu z silnym przywództwem Shenzi wybrzmiewa jeszcze lepiej, dzięki czemu każda scena z udziałem hien skradła moje serce. Do pozytywnych aspektów remake’u można dopisać też świetne zagranie producentów, które daje po sobie znać w słowach wypowiadanych przez Eda. Zaraz, słowach? Ale przecież w oryginale Ed tylko się śmiał! No właśnie, tym razem mamy do czynienia nie tylko z jego parszywym chichotaniem, co jak najbardziej zaliczam do pozytywnych aspektów tego filmu.

Rozmowa Skazy z hienami znacząco różni się od pierwotnej wersji. Skaza tłumaczy hienom, że dzięki jego władzy wszystkie zwierzęta będą mogły zignorować prawa łowieckie, co poskutkuje życiem w wiecznym dostatku. Spodziewalibyśmy się, że zaraz sceneria zalśni zielonym światłem, a Skaza przedstawi swój popisowy numer Przyjdzie czas, ale niestety, zostajemy zawiedzeni.

Problem z tą piosenką wygląda następująco - jest niezwykle wyrazista i pełna emocji. Pierwsze teorie mówiły o tym, że Chiwetel Ejiofor nie był w stanie zaśpiewać piosenki tak, jak zrobił to Jeremy Irons, dlatego postanowiono się jej pozbyć (a dopiero później zastąpić inną, nieco spokojniejszą wersją). Drugie twierdziły, że to właśnie z powodu żywego i ekspresywnego klimatu sceny niezbędne było “ostudzenie” jej charakteru. Lwy zachowują się naturalnie i nie są w stanie wyrazić tych emocji, które są przecież tak bardzo widoczne w oryginale. Trzecie - piosenka zawiera nawiązania do nazizmu, a tego chciano się pozbyć. Czwarte - ślepe posłuszeństwo hien zwyczajnie nie pasuje do obrazu hien, które widzimy w remake’u. Przyjdzie czas zmienia się więc w piosenkę o charakterze battle cry, w coś w rodzaju pieśni zagrzewającej do walki. Jej tempo przyspiesza, ale ton, w którym śpiewa Skaza pozostaje praktycznie taki sam. Jest to pieśń inna, niekoniecznie gorsza, ale jednak brakuje jej polotu i animuszu. 

W polskiej wersji językowej możemy usłyszeć zupełnie inne słowa, chociaż w angielskiej nie zostały wszystkie zmienione, względem filmu z 1994 roku. Słynne hasło “przyjdzie czas” zostaje zastąpione pustym “dam wam znak”. Dam wam znak do ataku? Dam wam znak, gdy wejdę na tron? Już nie wspomnę o zdaniu, które stało się pośmiewiskiem w internecie - “nadchodzi czas dobrej zmiany” (w oryginale: Yes, leonine times are a-changing) - jest ono idealnym przykładem zbyt dokładnego tłumaczenia, zupełnie ignorującego zwykłą, codzienną mowę. Nie sposób zauważyć, że przekład tej piosenki zwyczajnie poległ, a szczególnie w miejscu, w którym teoretycznie powinien być tekst pokrywający się z tym z oryginału. 

Skoro już jesteśmy przy tłumaczeniu, to warto wspomnieć o rozmowie Simby i Mufasy na szczycie Lwiej Skały. “Wszystko, co opromienia słońce…”, opowiadał król, pokazując synowi całe królestwo. Tak jak w angielskiej wersji słowa “But a king’s time as ruler rises and falls like the sun. One day the sun will set on my time here, and will rise with you as the new king” pozostają bez zmian, tak w polskiej wersji tłumaczenie zostało ograbione z pięknej metafory (słońce=król), gdyż słowa “Czas panowania każdego króla jest jak słońce, wschodzi i zachodzi” zostały zamienione na “przychodzi i odchodzi”. Nie wiem kto pracował nad polskim tłumaczeniem, ale może sobie pogratulować. Takich smaczków będzie więcej, (nie) bójcie się.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Disney Enterprises

I JUŻ SIĘ NIE MARTW BRAKIEM KULTURALNEGO WPŁYWU NA MŁODSZE POKOLENIE

Wróćmy zatem do Timona i Pumby. Zarówno w wersji anglojęzycznej, jak i polskojęzycznej aktorzy dubbingowi odwalili dobrą robotę. Tak jak obawiałam się, że dostanę ataku cringe’u na Hakunie Matacie, to Maciej Stuhr świetnie poradził sobie z tym, co pozostawił po sobie Krzysztof Tyniec. Chociaż ta wersja nie dorównuje oryginalnej, to przyjemnie jej się słuchało. Mimo wszystko jestem zdania, że powinni pozostawić stary tekst - w nowym było zdecydowanie za dużo niepotrzebnych wtrąceń, a zmiana słów “to nasze motto” na “to nasza maksyma” była zwyczajnie zbędna. No i Pumba wreszcie skończył zdanie, które przez 25 lat siedziało nam w głowach! 

Ale Pumba i Timon to nie tylko Hakuna Matata. A może właśnie “tylko”? Niestety, w tej wersji zabrakło chyba najważniejszego wątku, a mianowicie bycia rodzicem. Timon i Pumba przez cały film traktują Simbę jak kumpla, ucząc go jak być nierobem i dbać tylko o siebie. Nie twierdzę, że tak nie było w oryginale, ale weźmy na warsztat jedną scenę, która zwróciła moją uwagę. W oryginale nasze trio leży pod gołym niebem i rozmawia o gwiazdach. Kiedy Simba dzieli się swoimi przemyśleniami, zostaje wyśmiany, jednak Pumba wie, w którym momencie przestać i nic nie mówi, w przeciwieństwie do Timona, który na odejście Simby reaguje słowami “powiedziałem coś nie tak?”. W remake’u Timon i Pumba zdecydowanie za długo naśmiewają się z przyjaciela, po czym Timon zrzuca winę na Pumbę, a i tak nie wygląda na to, żeby którykolwiek z nich odczuwał skruchę. Idąc dalej, mamy scenę powrotu przyjaciół na Lwią Ziemię, na której widok Timon reaguje w wiadomy sposób, później jednak dodając, że “jeżeli to dla ciebie [Simby] ważne, to dla nas także”, podczas gdy w remake’u kwituje to stwierdzeniem (nie zacytuję dokładnie, bo niestety nie pamiętam) w stylu “będziemy walczyć, bo jesteśmy twoimi kumplami”. Było mi bardzo przykro widząc, jak wspaniała przyjacielsko-rodzinna relacja tej trójki zostaje sprowadzona do bycia kolegami. Nawet końcówka piosenki Miłość rośnie wokół nas nabiera innego wydźwięku, gdyż zawodzenie Timona i Pumby można interpretować w ten sposób: Timon i Pumba są zwyczajnie smutni z powodu straty kumpla. Nie: Timon i Pumba są smutni z powodu tego, że dopiero teraz widzą, jak Simba dorósł, a zakochanie i odejście od rodziców to naturalna kolej rzeczy, której nie mogą się przeciwstawić, przez co stracą nie tylko przyjaciela, ale i syna, którego wychowywali od dziecka. Może nadinterpretuję to, co zostało przedstawione w remake’u, ale rozmawiałam o tym z kilkoma osobami i mają one podobne odczucia.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Entertainment, Disney Enterprises 

Pokrótce wspomnę tylko, że abstrahując od zachowania postaci i tego, jak zostały poprowadzone ich kręgi linie donikąd, w wersji anglojęzycznej aktorzy Seth Rogen i Billy Eichner odwalili kawał dobrej roboty. Chemia panująca między nimi działała i widać było, że aktorzy mieli niezły ubaw grając razem. Jeszcze bardziej cieszy mnie fakt, że dialogi nagrywali wspólnie, tak jak zrobili to aktorzy w 1994 roku, podczas gdy zwykle swoje linijki nagrywa się oddzielnie, a później dopiero łączy na ekranie. Podobnie było z piosenkami, aktorzy śpiewali je razem, w tym samym pomieszczeniu. How cool is that?

Przedstawienie różnych zwierząt żyjących w dżungli, a nie tylko Timona i Pumby było fantastycznym posunięciem, tym bardziej, gdy dowiadujemy się, że zwierzęta pochodzą ze szkiców koncepcyjnych do oryginalnego Króla Lwa! Wobec tego widzimy na ekranie otocjona, który pierwotnie miał się pojawić w animacji jako przyjaciel Nali o imieniu Bhati. Mamy też mrówkojada, nawiązanie do niewykorzystanego pomysłu z Daabim, również przyjaciela Simby i Nali. Pojawienie się mrówkojada i galago odnosi się do Laininote i Muhangusa, dwóch postaci z serialu Lwia Straż.

Wreszcie następuje scena, na którą czekali wszyscy fani - ucieczkę Nali z Lwiej Ziemi. Większość była przekonana, że dodatkową piosenką Beyonce będzie właśnie niesamowicie emocjonalne Shadowland wywodzące się z musicalu. Niestety, po raz kolejny twórcy nie wykorzystali szansy, przedstawiając nam pięć minut Nali próbującej niepostrzeżenie wymknąć się z Lwiej Skały. Scena była o tyle ciekawa, iż nie pojawiła się w oryginale, także miło było zobaczyć coś nowego. Mimo wszystko, byłam zdziwiona, że zignorowali tak piękną piosenkę, zamiast tego wstawiając 1,5 minuty kawałka Beyonce Spirit, który pasował do sceny podróży zakochanych jak wół do karety.

Dalej mamy wspaniałą scenę ponownego spotkania Nali i Simby, które praktycznie od razu przekształca się w Miłość rośnie wokół nas. Nie wiem, czy to kwestia pory dnia, podczas której odbywała się piosenka (dzień, w oryginale zachód słońca i noc), czy zwyczajnych krajobrazów, bez cienia romantycznej magii, a może też samego utworu, który po prostu wyszedł słabo? Tekst nie został zmieniony, ale za to zmiana aktorów zadziałała tutaj na niekorzyść piosenki. W wersji angielskiej usłyszymy oczywiście Beyonce i Donalda Glovera, a raczej samą Beyonce, gdyż swoim śpiewem zupełnie zagłusza ona Donalda. Nie wspominając już o tym, że mocny i twardy głos artystki często gryzie się z delikatną, młodą lwicą. Podobnie jest w wersji polskiej, gdzie miałam wrażenie, że Zofia Nowakowska popisuje się tym, jakie crescendo potrafi zrobić - albo jak bardzo jest w stanie skopiować Beyonce.

Istotną rolę w filmie odgrywają także sceny przedstawiające życie na Złej Ziemi za czasów Skazy. Twórcy zdecydowali się na eksplorację roli Sarabi, która jest mądrą i silną lwicą, niestety dosyć zapomnianą w oryginale. W remake’u zainteresowanie jej osobą przejawia Skaza, oferując jej miejsce u swego boku, ale ta odmawia. Wyraźnie jest pokazane, że mimo obecnie panującej władzy, lwice wciąż uważają ją za swoją królową, a dopóki ona nią jest, to nie przejdą na stronę Skazy. Jest to fantastyczny dodatek do filmu, tym bardziej, że ponownie odwołuje się on do planów koncepcyjnych sprzed dwudziestu pięciu lat. Skazę interesowała Sarabi, a później Nala, co wykorzystuje także musical piosenką Madness of King Scar. Jon Favreau zdecydował się zamienić Nalę na Sarabi, gdyż byłoby dosyć niezręcznie przedstawiać starego lwa pragnącego młodej, dopiero wkraczającej w życie lwicy jako swej królowej.

Niestety, nawet ze sceny kłótni Skazy z Sarabi zostają wybarwione wszystkie emocje - nie tylko z powodu beznamiętnych twarzy bohaterów, ale również dzięki zmianie dialogów, które w oryginale działają, ponieważ Skaza zostaje porównany do Mufasy, co wzbudza w nim wściekłość. Tutaj Skaza odpowiada, że skoro Sarabi nie chce zostać jego królową, to w takim razie lwice będą jadły jako ostatnie, po hienach. I owszem, współgra to z różnymi charakterami Skaz (oryginał: zły i charyzmatyczny, remake: zły i zgorzkniały), ale jednak brakuje nam tego “momentu, w którym czarny charakter widzi, że nie wszystko idzie po jego myśli i natrafia na przeszkody”.


CZY WYDŁUŻENIE CZASU TRWANIA DZIAŁA NA NIEKORZYŚĆ FILMU?

Skupmy się zatem na bohaterze, o którym wspomniałam na samym początku analizy. Mowa tu o Rafikim, szamanie i doradcy króla. Postać niezwykła, mistyczna, inspirowana zulujskimi “sangomem”, czyli znachorem i wróżbitą, który jest nieodłączną częścią tamtejszych społeczności. Bohater ten jest o tyle ciekawy, że nie wiemy o nim wiele, a w remake’u wybrzmiewa to jeszcze bardziej, gdyż posługuje się on tylko językiem zulu lub swahili - niestety nie jestem na tyle obeznana, by te języki rozróżnić w mowie. Przemawia po angielsku dopiero podczas spotkania z Simbą w dżungli. Odejście od oryginału nie wychodzi na dobre tej scenie, ponieważ piękne, mocne, wywołujące dreszcze słowa “jesteś… synem Mufasy” zostaje zastąpione niezręcznym “trzymałem na rękach syna Mufasy”. Może mnie ktoś oświeci, ale naprawdę nie widzę sensu w usilnym przeciąganiu zdań wypowiadanych przez bohaterów. To, co można zawrzeć w trzech słowach zostaje przedłużone do pięciu, co mija się z celem i tym, jak funkcjonuje animacja/film. Medium filmowe to nie książka, w której można sobie pozwolić na rozwlekłe elaboraty - tutaj jesteśmy ograniczeni czasowo, a im oszczędniejszy w słowach scenariusz (abstrahując od kina artystycznego/niezależnego), tym lepszy. Zabawny jest fakt, że wpierw starali się nieumiejętnie przeciągać dialogi, a później usunęli słowa Rafikiego “nadszedł czas”, które tylko potęgowały istotę ostatniej sceny.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Disney Enterprises

Zdaję sobie sprawę z wydłużenia czasu trwania filmu - oryginał trwa raptem 90 minut, a remake dodaje do tego pół godziny. W tym czasie można zmieścić dużą ilość dodatkowych scen, na przykład epizod z piosenką Shadowland lub fragment z utworem He lives in you, który, choć umieszczony na soundtracku, nie znalazł dla siebie miejsca w filmie, zamiast tego lądując na napisach końcowych. Dodatkowe trzydzieści minut przeznaczono na drętwe, na siłę wydłużone dialogi, Simbę wędrującego po piasku i podróż kępki grzywy do baobabu Rafikiego. Ostatni przykład można wytłumaczyć tym, iż chciano pokazać jak w rzeczywistości działa Krąg Życia, ale po minach dzieci siedzących obok mnie widać było, że scena jest za długa i po chwili się nudzi. Ja zrozumiałam analogię - młodsi, niekoniecznie. Oczywiście nie oczerniam decyzji reżysera, gdyż bardzo szanuję jego pomysł z ucieczką Nali z Lwiej Ziemi albo z wnikliwym przyjrzeniem się życiu Simby z innymi zwierzętami w dżungli. Te sceny się sprawdziły i tylko ubarwiły przedstawiony w filmie świat. Reszta niestety równie dobrze mogłaby nie istnieć - ich brak nie wpłynąłby na fabułę.

Fotorealizm działa na niekorzyść ducha Mufasy, zastępując go kłębowiskiem chmur, przez które przechodzą błyskawice imitujące pysk lwa. Zauważamy to dopiero po uważniejszym przypatrzeniu się, a i tak nie robi to na nas tak wielkiego wrażenia. Simba przez cały czas stoi w miejscu, nie biegnie, nie krzyczy do ojca. Przecież nie może. Został uwięziony w bańce realistycznej techniki, która pozwala na tak wiele, a jednak ogranicza najprostsze instynkty. Niech nikt mi nie mówi, że syn nie może biec do ojca, którego nie chciał dostrzec przez tyle lat. Oglądałam ostatnio film dokumentalny o dwóch lwich braciach, którzy, nie widziawszy się przez długi czas, wreszcie się odnajdują i biegną (tak, biegną!), wpadając na siebie, turlając się po ziemi, przytulając i bawiąc. Ta scena wywołała u mnie więcej emocji niż powrót ducha Mufasy. 

Mogłabym jeszcze wspomnieć o tym, że Rafiki nie uderzy Simby kijem (co pozbawia nas pięknych słów “przeszłość często boli - można od niej uciekać, ale można też wyciągnąć z niej jakieś wnioski”), a Timon i Pumba nie będą płakać z powodu odejścia Simby, ale czuję, że już zrozumieliście mój punkt widzenia. 

Idąc dalej, jesteśmy świadkami powrotu na Lwią Ziemię. W międzyczasie Nala i Simba biegną przez pustynię, w akompaniamencie przeboju Beyonce Spirit, a po chwili doganiają ich Timon i Pumba, zdezorientowani widokiem Lwiej Ziemi pogrążonej w mroku. Zapewne wszyscy pamiętamy zabawny taniec hula i Pumbę na talerzu. To nie jest coś, co zrobiłyby zwierzęta, więc w zamian za to dostajemy Timona rozpoczynającego piosenkę Gościem bądź z filmu Piękna i Bestia (1991); nie udaje mu się zaśpiewać całości, gdyż hieny przerywają mu atakiem. Było to ładne nawiązanie do kolejnej wspaniałej animacji Disneya i zupełnie nie przeszkadzał mi brak oryginalnej sceny. 

I wreszcie, bitwa między Skazą a Simbą. Tu muszę przyznać, że twórcy stanęli na wysokości zadania i obdarowali nas rewelacyjną, pełną emocji sceną walki. Szczególnie przypadła mi do gustu konfrontacja Nali z Shenzi, której nie było w oryginalnej animacji. Kolory w tej scenie współgrały ze sobą znakomicie, chociaż była ona przyciemniona czarnym/brunatnym gradientem, to ostre, czerwone i pomarańczowe płomienie idealnie rzucały światło na postaci, dzięki czemu wyróżniały się one na pogrążonym w mroku tle. To samo tyczy się pojedynku Simby i Skazy, chociaż również niepotrzebnie “przegadanego”.

Co odróżnia remake od oryginału to przedostatnia scena, w której to hieny atakują Skazę. Shenzi kwituje jego kłamstwa słowami “W jednym Skazo miałeś rację. Hieny są wiecznie głodne.”, które tylko dodaje upiornego charakteru widowisku, jakim jest śmierć Skazy. W animacji mogliśmy zobaczyć jedynie cień lwa tonącego pod hordą jego dawnych pomocników; tymczasem w remake’u jesteśmy świadkami dość przerażającej sceny ukazującej brutalną siłę hien. Kamera oczywiście szybuje w górę, ale nie sposób nie zauważyć przerażonego wzroku lwa, w którego wbijają się setki ostrych zębów.

POWRÓT DO KORZENI PRZEPISEM NA SUKCES

Ostatnia, niezwykle ujmująca scena to wejście Simby na tron, a raczej na Skałę. Niestety, ponownie daje o sobie znać brak emocji na twarzach bohaterów, a wzrusza nas nie obraz, a muzyka. Do skomponowania ścieżki dźwiękowej wrócili Hans Zimmer i Elton John, wchodząc na wyżyny swoich umiejętności i obdarowując nas jeszcze piękniejszymi i bardziej rozszerzonymi wariacjami oryginalnych utworów. Ten, który kończy film wydaje się jeszcze potężniej wybrzmiewać; niestety obraz przegrywa z nim w starciu, gdyż zupełnie nie zgrywa się z melodią. Nie wiem jakim cudem, czy był to błąd techniczny, czy twórcy nie zdawali sobie sprawy z tego, jak niesamowitym zabiegiem było pierwotne umieszczenie ryku Simby dopiero w momencie wejścia refrenu (słowa “busa le lizwe bo, lethu busa ngoxolo”), co tylko dodawało podniosłego nastroju. W tym wypadku mamy do czynienia z rykiem Simby gdzieś w połowie piosenki, przez co całe napięcie “schodzi” z nas w tym momencie, a refren nie wydaje się już tak imponujący. 

I tak oto dochodzimy do finałowej sceny, czyli przedstawienia nowego członka rodziny podczas ceremonii. Oficjalna książkowa adaptacja filmu z 2019 roku twierdzi, że jest to syn, dlatego zastanawiam się, czy postanowili pójść za przykładem książek z 1995 roku, czy też zapomnieli o istnieniu Kiary.

Materiały promocyjne The Lion King. Źródło: Disney Enterprises

Podsumowując: film nie dorównuje oryginałowi i zdecydowanie nigdy nie zostanie otoczony takim kultem i uwielbieniem jak jego poprzednik, co nie oznacza jednak, że nie da się go nie znieść. Pomimo wielu błędów technicznych, takich jak brak zgrania obrazu z dźwiękiem (widać to w scenach z ryczącymi lwami, które wydają z siebie odgłos, ale ich pysk się nie rusza), a także uncanny valley, przerobionych piosenek i błędów fabularnych (wypuszczony Zazu mógł znaleźć pomoc i powiedzieć lwicom, że Skaza dotarł do wąwozu na czas, czyli je okłamał)  polecam zobaczyć film dzieciom i zagorzałym fanom. Dzieciom dlatego, że na pewno spodobają się im gadające zwierzątka, a fanom, gdyż znajdą oni w tym filmie smaczki i szczegóły, których przeciętny zjadacz popcornu nie wyłapie. I chyba tylko dlatego będą mieć z tego filmu frajdę, reszta scen niestety pozostawi po sobie niesmak i widmo zaprzepaszczonego potencjału. Natomiast wszystkim 90’s kids oraz widzom, którzy wciąż czują nostalgię na widok Mufasy przytulającego się z Simbą polecam odpuszczenie sobie seansu, a sięgnięcie po dobry, stary oryginał. Śmiechu i łez dostarczy wam zdecydowanie więcej, a nie będziecie musieli się zastanawiać, czy w tym momencie Simba rzeczywiście cieszy się ze spotkania Nali, czy chce zwyczajnie zaspokoić swoje zwierzęce instynkty.

Komentarze

  1. Przeczytałam recenzje! I szacunek za jej długość!
    Mnie zdenerwowała ostatnia scena, czyli ceremonia pokazania lwiątka. Pokazują Kiona, Kopę, Kiara, żeby ostatecznie w nowym filmie nie dać żadnego naprowadzenia, kto z nich jest prawdziwym dzieckiem Simby.
    Pozdrawiam! I chyba zostanę na dłużej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz